Reszel

Reszel - miasteczko na Warmii

Przysłowia ludowe: Gust kobiety, łaska pańska i marcowa pogoda zawsze niestałe

Jesteś tu: strona główna < parafia <

Reszel - parafia

Wieści z Afryki (cz. II)

Nie zaczynam od „więc”: po kilku dniach spędzonych w Kadiolo, wyruszyłem w kierunku południowym a właściwie na samo południe, bo do Abidżanu, stolicy Wybrzeża Kości Słoniowej (WKS), gdzie spędziłem ostatnie trzy lata. W podróży towarzyszył mi Henri Douyon, nauczyciel angielskiego w jednej ze szkół w Kadiolo – główną jego rolą było czuwanie nad tym abym nie zasnął za kierownicą, gdyż do przejechania mieliśmy ok 1500 km – jak się okazało po dojechaniu do Abidżanu.

Pierwszy dzień podróży to odcinek kraju Senufo, grupy etnicznej, zamieszkującej południe Mali i północ WKS. Malownicze i tajemnicze tereny z górami na horyzoncie, o tej porze roku dużo zieleni. Po 13 km drogi byliśmy na przejściu granicznym. Malijska służba graniczna zarejestrowała tylko numer samochodu i dane kierowcy. Jedziemy dalej w strugach deszczu, które spowodowały, iż granicę WKS przejechaliśmy bez kontroli – a komu by się chciało w taki deszcz wychodzić z budki granicznej ?!!! Po czterech godzinach drogi dojechaliśmy do Korhogo, stolicy kraju Senufo. Noc spędziliśmy we wspólnocie Ojców Białych.

Następnego dnia wyruszyliśmy o 6.30. Poranny półmrok zamienił się wkrótce w półmrok ulewnego deszczu. Henri, abym przypadkiem rano nie zasnął przy kierownicy, opowiadał mi historie o myśliwych Senufo – głównie o ich umiejętności przekształcania się w bawoła lub lwa oraz o ich tajemnej wiedzy dotyczącej natury. Przy okazji, wyraził swoja dumę z przynależności do plemienia Dogonów, którzy potrafią ściągnąć deszcz lub piorun.

Po kilkudziesięciu kilometrach mamy korek – na kiepskim odcinku drogi ciężarówka zablokowała przejazd, ginąc w błocie. Po kilku minutach mieszkańcy wioski pokierowali nas na wioskowy objazd. Trzeba było uważać, aby na błotnistej drodze nie zachaczyć o czyiś dom lub spiżarnię. Jak się okazało po kilku metrach, objazd takę został zablokowany przez autobus, którego pasażerowie zmobilizowali się aby wypchnąć ich środek transportu z błota. Wąskim pasmem obok autobusu, udało nam się przejechać. Z przeciwnej strony powstał gigantyczny korek, w którym brała także udział jednostka wojsk ONZ – żołnierze postanowili zadbać o porządek i przepuszczali samochody osobowe, aby te mogły skorzystać w wioskowego objazdu.

Około południa dojechaliśmy do Yammoussoukro, politycznej stolicy WKS. Zatrzymaliśmy się w bazylice Matki Pokoju – dla ciekawostki, jest to bazylika z największą kopułą na świecie. Bazylika opiekują się polscy Pallotyni. Po zwiedzaniu bazyliki, głównie przez Henriego – który do tej pory nie wierzy, że człowiek mógł skonstruować taką budowlę – załapaliśmy się na rosół we wspólnocie księży krajanów. No i dalej w drogę. Przy wyjeździe z Yammoussourko mamy kontrolę celników. Okazało się, że nie mamy tzw. winiety turystycznej, pozwalającej aucie z obcymi numerami na cyrkulację po terytorium WKS. Po kilku minutach wyjaśnień, celnik kontrolujący nas, zadzwonił do swojego szefa i mogliśmy jechać dalej. Okazało się bowiem, że winietę turystyczną powinniśmy kupić na granicy – ale przecież padał deszcz…

Po 100 km kiepskiej drogi wjechaliśmy na autostradę północną. Wjeżdżamy do Abidżanu i tradycyjnie kontrola papierów – tym razem celnicy postanowili zabrać samochód i odstawić na cło. Po kwadransie negocjacji, wjeżdżamy do Abidżanu. Jakie pierwsze wrażenia? – na początku nie wierzyłem, że to rzeczywiście Abidżan. Nagle zrobiło się czysto. Sterty śmieci nie leżakowały na jezdni, a kiepskie drogi zostały wyremontowane. Trzeba więc pochwalić nowego prezydenta !!! – oby tak dalej. Jeszcze kilka kilometrów i jesteśmy w naszej wspólnocie.

W Abidżanie spędziłem 7 dni – bardzo bogatych w przeżycia dni. Niestety tak się potoczyła sytuacja po wyborach prezydenckich z grudnia zeszłego roku, iż konflikt polityczny przerodził się w konflikt zbrojny. Nie było więc czasu na „au revoir”, lecz tylko kilka minut na zabranie tego co pod ręką i opuszczenie domu. Po niektórych znajomych ślad zaginął – teraz mogliśmy się spotkać i wymienić „wojenne” doświadczenia. Inni do tej pory nie powrócili do Abidżanu, znajdując schronienie w sąsiednich krajach. Wszyscy dziękujemy Bogu za życie i polecamy w modlitwach setki niewinnych ofiar żądzy władzy…

Spotkałem się też ze starym znajomym, od którego wieści nie miałem od zeszłego grudnia. Mieszka w tej części naszej dzielnicy, która była teatrem największych walk. Odnalazłem go w jego domu wraz z jego żoną i dwójką dzieci, przed stoiskiem tradycyjnych instrumentów (kto zna, ten wie). Długo milczeliśmy… Potem powiedział mi, że brał udział w walkach, był członkiem „niewidzialnego komanda”. Pokazał zdjęcia na tle dział i wozów bojowych. Po kilku minutach ciszy dodał tylko : „nie ma nic dobrego w wojnę…, udało nam się obronić…, już nigdy nie będę się w to bawił…”. Potem pokazał mi papiery potwierdzające zdanie broni, wydane przez ONZ. Jest dumny z bycia „kombatantem za prawdę” – jak sam powiedział. Po kolejnej chwili ciszy przyniósł bębny i zapytał czy „nie straciłem ręki” do grania. Graliśmy dosyć długo, przechodząc przez wszystkie rytmy, których mnie nauczył. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy.

Właściwie każdy dzień w Abidżanie wypełniony był radością z odnalezienia się. Nawet ludzie z dzielnicy, których znałem tylko z widzenia, nie pozwalali teraz przejść bez chwili rozmowy, bez opowiedzenia tego co przeżyli – jakbyśmy znali się od wieków.

Każdy dzień był także okazją do spotkania abidżańskiej policji, dla której samochód z malijska rejestracją nie pasował do ogólnego krajobrazu miasta. I tak, pewnego dnia chciałem pokazać Henriemu ocean. Henri urodził się w Mali, a kraj ten nie ma dojścia do „dużej wody”. Przy wyjeździe z Abidżanu – kontrola. Policjant prosi o dokumenty i pyta: i z tym prawem jazdy kierujesz tym samochodem? Tak – odpowiadam niepewnie, myśląc mylnie, że do kierowania samochodem terenowym potrzebne jest nadzwyczajne prawo jazdy. „Zapraszam więc na posterunek” – zachęcił policjant. Spotykam się więc z szefem posterunku, który po przejrzeniu dokumentów mówi: no to mamy problem. Jaki znowu? – pytam się. No bo tak: samochód z numerami malijskimi, kierowca z Polski, prawo jazdy wydane na WKS i do tego jedziecie w stronę Gany. No i masz. Więc tłumacze całą historię mojej egzystencji w Abidżanie i dodaję, że jade tylko pokazać ocean pewnej osobie, która nigdy nie widziała wielkiej wody. Policjant nie dowierzając temu co mówię, kazał zawołać mojego turystę i zadał mu tylko jedno pytanie: czy na serio nigdy nie widziałeś oceanu? Nigdy – odpowiedział Henri. No i się zaczęło. Papiery samochodu wylądowały na stole i mieliśmy pół godziny darmowej lekcji geografii Afryki i WKS. Jak się potem okazało, nasz szef komisariatu był kiedyś nauczycielem geografii w szkole podstawowej. I tak dowiedzieliśmy się ile kilometrów liczy linia brzegowa WKS, o jakiej porze roku poziom wody jest niebezpieczny i wiele innych geograficznych ciekawostek. Następnie dostałem dokumenty samochodu i mamy zielone światło na ocean. Na plaży Henri zdjął okulary przeciwsłoneczne i powiedział: Ja, Henri Douyon, widziałem ocean!!!

Podczas jednej nocy w Abidżanie miałem dosyć symboliczny sen. Otóż śniło mi się, iż dawny prezydent, Gbagbo, który nie chciał ustąpić władzy, zawitał w moim rodzinnym domu. Nie bardzo mi się to podobało – jego rozmowy z moim tatą. Przy obiedzie zadał mi pytanie: kogo wolisz jako prezydenta? Gbagbo czy Ouattarę? Odpowiedziałem, że zna odpowiedź. Nie czułem się dobrze w jego obecności i zapytałem co właściwie robi w domu moich rodziców? Odpowiedział: przyszedłem przeprosić za wojnę, którą spowodowałem. Obudziłem się natychmiast z uczuciem pojednania z pewnymi trudnymi sytuacjami, których byłem świadkiem w czasie konfliktu powyborczego. I niech tego strzegą anioły.

Po wszystkich tych sytuacjach zabraliśmy się w drogę powrotną do Mali – Henri opowiadał o tym co zobaczył, a ja oglądałem tylko drogę aby nie wpaść w dosyć częste przerwy w asfalcie. I tak cało i zdrowo dotarliśmy do Kadiolo. Do domu.

Obecnie, od dwóch tygodni przebywam w małej wiosce Faladje, oddalonej o 80 km od Bamako. W jakim celu? – nauka pisania, czytania, mówienia i liczenia w lokalnym języku bambara. Początki dosyć trudne, bo i język niezbyt łatwy, toniczny i z dźwiękami nieistniejącymi w języku polskim. Na kursie zostaję do Bożego Narodzenia. Zajęcia odbywają się przed południem – wykład z gramatyki i rozmówki. Po południu czas na własne zgłębianie bambara i przechadzki po wiosce, w celu wychwycenia nowych zwrotów. Mieszkańcy Faladje są przyzwyczajeni do studentów bambara, gdyż kurs odbywa się corocznie ok kilkudziesięciu lat i mają do nas sporo cierpliwości.

Jesteśmy tuż przed niedzielą misyjną - „idźcie więc …” – jak to powiedział pewnego dnia Chrystus do swoich uczniów – i nieście radość wszędzie tam, gdzie jest ona potrzebna, szczególnie do tych najmniejszych sytuacji codziennego życia. Misje to nie tylko sprawa misjonarzy, raczej nas wszystkich – bo roboty na naszym zagmatwanym czasem świecie jest sporo dla każdego.

Zobacz Wieści z Afryki - cz. I

REKLAMA

opublikowano: 2011-11-17, © Paweł Hulecki,

264

ostatnie artykuły z tego działu:

 fot. archiwum prywatne
fot. archiwum prywatne
 fot. archiwum prywatne
fot. archiwum prywatne
 fot. archiwum prywatne
fot. archiwum prywatne
 fot. archiwum prywatne
fot. archiwum prywatne